Święto kina czas zacząć! Na Lazurowym Wybrzeżu wystartowała właśnie
76. edycja Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Cannes. A my, to jest Daria Sienkiewicz i Michał Walkiewicz, jesteśmy na miejscu i nie zawahamy się recenzować kolejnych filmów.
W planach na najbliższe dni m.in. "
Monster"
Hirokazu Koreedy, "
Indiana Jones i artefakt przeznaczenia"
Jamesa Mangolda oraz "
Killers of the Flower Moon"
Martina Scorsese. Naszą tegoroczną canneńską przygodę rozpoczynamy od filmu otwarcia. Czy "
Kochanica króla" w reżyserii
Maiwenn i z powracającym na ekran
Johnnym Deppem w jednej z głównych ról przełamała fatalną passę festiwalowych "rozbiegówek"?
***
This is Wersal
recenzja filmu "Kochanica króla" w reżyserii
Maiwennautor: Michał Walkiewicz
Nowy Balzak be like: najpierw hollywoodzki gwiazdor tłucze się w sądzie ze swoją byłą żoną na oczach kongregacji wszystkich plemion. Później francuska reżyserka targa za włosy dziennikarza, który oskarżał o molestowanie seksualne jej partnera, reżysera o wielkim dorobku i przebrzmiałej sławie. Wreszcie – gwiazdor i reżyserka pokazują razem film o Ludwiku XV i Madame du Barry, czyli – z definicji – rzecz o gasnącym blasku oraz złych językach. Fakt, życie pisze najdziwniejsze scenariusze, a opowieści o kuciu żelaza bywają ciekawsze niż gotowe dzieła. Niestety, efekt tej artystycznej komitywy nie jest w połowie tak satysfakcjonujący, jak sugerowałby marketingowy szum. "
Kochanica króla" w reżyserii
Maiwenn i z
Johnnym Deppem przed kamerą jest jak połączenie "
Niebezpiecznych związków" i "
Scooby Doo". Bohaterowie zdzierają z winowajczyni maskę Markizy de Merteuil, a tam "
Pretty Woman".
Pochodzącą z pospólstwa Jeanne poznajemy, gdy jest dzieckiem. Dziewczynka pozuje do portretu w plenerze, lecz wzrokiem ucieka daleko za horyzont – to pierwsza z serii mało subtelnych metafor jej rebelianckiej natury. Dzięki gruntownej literackiej edukacji pod okiem przybranego ojca oraz spływającej prosto z kosmosu nadświadomości, Jeanne dostrzega w klasowych zależnościach szansę, zamiast przeszkody. Jej perypetie błyskawicznie układają się w opowieść o rozsadzaniu kolejnych gorsetów – pośród prowincjonalnej wspólnoty, w klasztorze, na salonach Wersalu. W rzeczywistości, niebezpieczne związki z dworem zaprowadziły Madame du Barry tam, gdzie całą resztę, czyli na gilotynę. Jednak w filmie
Maiwenn ten historyczny balast wydaje się co najwyżej puentą okrutnego żartu. Liczy się naftalinowe love story pomiędzy Jeanne a Ludwikiem XV (
Johnny Depp) – monarchą tak zmęczonym, że obsadzenie w tej roli kogoś innego byłoby kardynalnym błędem.
Płynąca zza kadru narracja podpowiada nam nie tylko biograficzne detale, ale też emocje, stany, nastroje – jakby nie szło ich wyczytać z egzaltowanych twarzy. Jako że bohaterowie przypominają tu raczej pionki na szachownicy, nie zaś ludzi z krwi i kości, tautologiczna natura tego zabiegu szybko staje się problemem. Arcymistrzynią w tej rozgrywce pozostaje oczywiście sama du Barry, która w reżysersko-aktorskiej interpretacji
Maiwenn jest kobietą-przecinakiem; pozbawioną jakichkolwiek skaz, impregnowaną na każdy rodzaj porażki; niekompatybilną z jakimkolwiek rodzajem emocjonalnej, psychologicznej czy historycznej prawdy; najzwyczajniej w świecie – nieciekawą. Fantastyczny jest moment, gdy bohaterka wpada w dziką ekscytację po tym, jak nowo przybyła do Wersalu Maria Antonina raczy ją kurtuazyjnym pytaniem o pogodę. To scena z filmu, który chciałbym obejrzeć. Ten, który dostaliśmy, przypomina raczej grę wideo – Jeanne zalicza kolejne szczebelki na społecznej drabinie i za każdym razem bije swój rekord. A przegrać może jedynie w imię nieszczęśliwej, płomiennej miłości. To filmowy odpowiednik zdania: "Moją jedyną wadą jest zbyt dużo zalet".
Całą recenzję filmu "Kochanica króla" znajdziecie na karcie filmu POD LINKIEM TUTAJ.