Recenzja filmu

Zagrożenie z kosmosu (2006)
Sam Irvin
Antonio Sabato Jr.
Rae Dawn Chong

Kosmiczny badziew

Ta recenzja będzie krótka jak esej Hitlera po starohebrajsku. Szkoda bowiem czasu, żeby rozpisywać się na temat filmu, który nie potrafi nawet udawać, że ma do zaoferowania cokolwiek godnego
Ta recenzja będzie krótka jak esej Hitlera po starohebrajsku. Szkoda bowiem czasu, żeby rozpisywać się na temat filmu, który nie potrafi nawet udawać, że ma do zaoferowania cokolwiek godnego uwagi, cokolwiek oryginalnego, cokolwiek niewywołującego politowania, jeśli traktuje się ten film zgodnie z jego założeniem – czyli na serio. Ta recenzja będzie krótka jak włos rekruta, szkoda bowiem czasu, żeby czytać o produkcji, która nie chce (bo nie potrafi) być czymś innym niż odmóżdżoną rozrywką do serwowania w TV, bynajmniej nie w piątkowe wieczory. Ten tekst ma również przybrać formę ostrzeżenia jak napisy z tyłu cysterny, bo jeśli masz już marnować czas na ten film, to straciłeś go wystarczająco dużo na tę recenzję.   Pani astronom Madison Kelsey zauważa, że do Ziemi zbliża się asteroid, który nieuchronnie wejdzie w nią w płomienny i równie namiętny co destrukcyjny kontakt. Jako że jej odkrycie nie jest na rękę różnym wysoko postawionym oficjelom, w momencie gdy błędnie stwierdzono, że pani naukowiec poświadcza nieprawdę, bohaterka postanawia na własną rękę ocalić planetę jak Kapitan Planeta. W tym celu werbuje na swoją stronę byłego pułkownika sił powietrznych Richarda Donovana. Opracowują plan, żeby wysadzić zbliżające się ciało niebieskie za pomocą olbrzymiego, wojskowego, eksperymentalnego lasera, który znajduje się na terenie pilnie strzeżonej bazy wojskowej. Dla mnie brzmi to żenująco jak wypowiedzi ks. Trytka. Oczywiście wszystko z wielką rodzącą się z oporami miłością w tle, nie mówiąc już o tym, że o zagładzie całego świata nikt nic nie wie i dopiero na dzień przed katastrofą udaję się uzyskać te jakże istotne informacje. Dzieje się tak głównie dzięki geniuszowi komputerowemu, który chyba marnuje się w tak lichym scenariuszu (lepiej go było dać do "Matrixa") oraz wspomnianej głównej bohaterce, która raczy dbać wyłącznie o losy świata z upartością godną matki starej oślicy. Niezbędne wiadomości o nieuniknionej katastrofie trafią do świadomości głównych bohaterów dzięki komputerowi, który z wyglądu przypomina raczej wczesnosocjalistyczny termos niż bajer na kilku procesorach z logo NASA. Dla pełnego obrazu tej imponującej sceny dodam, że na monitorze termosu obserwujemy zwykłą animacje, która ma udawać nowoczesny program do monitorowania tras asteroidów. Wszystkiemu towarzyszy tandetne budowanie napięcia jak w "Klanie". Irytującą muzyką, która miała chyba być tak dobra i intrygująca, że nie zauważymy większych błędów logicznych niż tych wypisywanych przez gimnazjalistów na teście z matematyki. Dzisiaj na forum był idealny komentarz opisujący scenografie. Te cechy filmu, które wymieniłem wpadły mi do głowy dosłownie po paru sekundach zastanowienia, jednak gwarantuję, że można w podobnym tonie wymienić ich dużo więcej. Tylko cel w tym taki jak w oglądaniu tego filmu. Mnie jednak nurtowało jedno pytanie w międzyczasie jak przysypiałem, mianowicie – Czym znieczulali się autorzy, że nie wymyślili nic, a nie czuli powodów do wstydu?
1 10
Moja ocena:
1
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones