"Karmazynowy przypływ" to dobre amerykańskie kino. Film dobrze się ogląda, trzyma w napięciu, gra aktorska również jest na poziomie. Jednak oceniam go tylko na 6/10 z kilku powodów:
1. Rażący patos, szczególnie w sekwencji przedstawiającej wypłynięcie okrętu w morze,
2. Uderzająca megalomania - kolejny film z cyklu, jak to najwspanialsi Amerykanie ratują świat przed zagładą,
3. Przewidywalność fabuły,
4. Muzyka, pomimo tego,że dobrze napisana (w końcu Zimmer to świetny kompozytor muzyki filmowej), jednak w niektórych scenach brzmi jak ścieżka dźwiękowa napisana do radzieckiego filmu propagandowego a do tego obrazu mi nie pasuje.
Pomimo tego, że wspomniane wady nie zaskoczyły mnie, bo wiem jakich wartości można się spodziewać po filmie amerykańskim a jakich po europejskim, to jednak szkoda niewykorzystanego potencjału, bo mógł to być naprawdę bardzo dobry film.
Oprócz 4 potwierdzam. Ale pomimo tych wszystkich wad wciąga niesamowicie i oceniam go jako bardzo dobry 8/10
PS: Do ratowania świata przez USA trzeba się już przyzwyczaić, bo inaczej 90% filmów stałaby się nie do zniesienia ...
Ubawił mnie Twój PS.
A zauważyłaś, że oni w znacznym stopniu sami najpierw tworzą kłopotliwą sytuację na świecie by później móc ten świat ratować?:)) to dopiero bohaterowie..:))
Świetnie określiłeś charakter muzyki, natomiast pojawiająca się w komentarzach formułka " to jednak szkoda niewykorzystanego potencjału, bo mógł to być naprawdę bardzo dobry film" jest tak często stosowana, że w zasadzie nic nie znaczy, taki wyświechtany frazes, który pasuje do większości filmów, a z komentujących czyni wymagających znawców kina.
Nie uważam siebie za znawcę kina. Swoje argumenty dotyczące końcowej konkluzji przedstawiłem w punktach powyżej, więc w tej sytuacji nie jest to tylko formułka.
Ja zgadzam się ze wszystkimi punktami oprócz drugiego. W tym filmie Amerykanie cudem nie popełniają katastrofalnego błędu. Sytuacja w Rosji "naprawia się" bez względu na ich działanie, a jednak to ona ma największe znaczenie na arenie politycznej, więc Amerykanie niczego nie ratują. Raczej ledwo co udaje im się nie władować w straszną kichę ;). Natomiast to, co mi się spodobało, to że wbrew szablonom Ramsey (Hackman) koniec końców wychodzi jakoś z twarzą z sytuacji, zdaje sobie sprawę z tego, że powinien zejść ze sceny (przynajmniej ja tak to zrozumiałam). To dosyć nietypowe rozwiązanie, mam wrażenie, że w większości tego typu amerykańskich filmów ten "bad guy" jest do końca przedstawiony jako niebezpieczny, choleryczny wariat z przerostem ego.
PS. Chociaż oczywiście nie mogli sobie odpuścić amerykańskiej flagi ;) to mnie bawi i zawsze oglądając amerykańskie filmy wojenne/katastroficzne szukam tego nieodłącznego elementu :D
Ale przecież oni nie mieli ratować świat i być jedyną nadzieją w zostali wysłani w morze w razie ataku Rosji. Film ma paradoksalnie wymiar antywojenny a to, że Amerykanie są najbardziej dumni z siebie to temat rzeka i w zasadzie nic zaskakującego.
Wszystko racja, ale właśnie rozwijająca się dramaturgia i doskonała gra aktorska, spowodowały, że jednak dałem 8. Myślę, że, gdyby nie elementy pompatyczne i końcówka, byłoby nawet 9, szczególnie biorąc pod uwagę wagę tematu.
Wszystkie 4 punkty mają gówniane znaczenie gdy przedstawimy główny temat filmu tzn pytanie jak sie zachowamy gdy staniemy na progu 3 wojny światowej. Temat jest szczególnie gorący dziś, gdy jesteśmy na chwile przed takim konfliktem, który jest nieuchronny. Zachowanie równowagi na świecie dobiega końca., Zabawne jest że amerykanie tak boją sie wojny z użyciem atomówek, ale to chyba oni dostaną pierwsi po głowie. Wynaleźli tą broń i ona użyta w następnej wojnie zakończy pewien etap. Co do fabuły, jest cholernie prawdziwa, bomby w filmie nie wybuchły, ale zrobią to w realu i to jest zapowiedziane w apokalipsie Jana i przypomniane delikatnie w tym filmie.
Przecież oni już 70 lat temu przewidywali takie scenariusze i je realizują. Nie są i nie będą niczym zaskoczeni.
Człowiek który nie stał , kilka dni w kolejce po karnet na Konfrontacje (lata 80) , nie powinien , komentować tu filmów !!
gdzieś od połowy lat 80-tych amerykańskie kino w większości jest nie do oglądania, tutaj również wszystkie najgorsze cechy amerykańskiej produkcji seryjnej filmów widać jak na dłoni.
Pozwolę sobie na małe odniesienie:
1. Patos - w tej scenie ma raczej zilustrować mentalność samego kapitana. Jego skłonnoś do patosu i gloryfikowania systemu i "amerykańskości".
2. Według mnie nie pokazuje się tu, że Amerykanie kogoś ratują. Z ostatniego meldunku wynika, że konflikt wewnętrzny został zażegnany właśnie wewnątrz. Film nie opisuje próby ratunku świata, tylko dylemat jaki funkcjonuje wszeregach formacji nuklearnych od 1945 roku. Co z resztą jest wypowiedziane w scenie z dowództwem Marynarki "Obaj panowie mieliście rację i obaj się myliliście"
4. Jeśli się film ogląda czwarty raz, a nawet drugi... fabuła oczywiście jest przewidywalna. Jednak decyzje poszczególnych chociażby bohaterów po której stanąć stronie i z jakiego powodu, to już inna rzecz i nie do końca się zgadzam, że fabułą jest tu przewidywalna. Choć oczywiście pewien schemat występujący tu jest czytelny. Jednak raz jeszcze wypada podkreślić - to film o dylemacie, nie sama w sobie zabawa w dobrych i złych.
5. Jakby nie było muzyka nawiązuje do starcia USA z rosją właśnie. W filmie, poza tym, pojawia się też kilka analogii do "Polowania na Czerwony Październik". Myślę, że zabieg jest tu celowy zarówno jeśli chodzi o muzykę jak i fabułę.
Pozdrawiam
PS. Ja daję 8/10