Ten film kojarzy mi się z wyjątkowo szpetnymi, kiczowatymi i pstrokatymi bibelotami. Do tej pory za duże francuskie dziwactwo uważałam "8 kobiet", ale tamten miał przynajmniej jakąś inteligentną intrygę w tle, a jego dziwność (kryminał + musical) wychodziła mu na plus. W "Parasolkach" zaletą jest historia nieco bardziej skomplikowana niż cukierkowa wielka miłość, na którą zanosiło się w pierwszych scenach filmu oraz wydaje mi się, że od strony aktorskiej (przynajmniej jak na tego typu film) można go zaakceptować. Kto jednak wpadł na pomysł, żeby wyśpiewywać tak kretyńskie dialogi?!
Wydaje mi się, że wyśpiewywane "kretyńskie dialogi" dodają liryzmu temu musicalowi.
Fakt. Nie wiem jakim sposobem ten film był kiedyś tak popularny? Może ludzie tłumnie na niego walili, żeby pooglądać sobie młodziutką i piękną Catherine Deneuve?
Bo tylko ten jeden powód mógłbym jeszcze zrozumieć i moim zdaniem jest to jedyny atut, który ratuje ten film przed totalną katastrofą. Fabuła denna, śpiewane dialogi koszmarnie męczą, a pstrokaty wystrój dekoracji przyprawia o mdłości. Jako obyczajówka może by to jeszcze przeszło, ale jako musical...po prostu wymiękam.
Gdzieś kiedyś czytałam, że to jedyny film na świecie 'wyśpiewany' od A do Z. Trafiłam na niego kiedyś przez przypadek, przerzucając kanały w nudny listopadowy wieczór. Pamiętam jak bardzo zachwyciły mnie właśnie kolory i wyżej wspomniana 'cukierkowatość' (oraz jak zaskoczyło zakończenie (pozytywnie)). Gdzieś nadziałam się też na informację, że tylko Rosjanie (a jakże...) zdecydowali się dubbing, rezygnując z napisów.